poniedziałek, 11 marca 2013

Ceremonials shit


Przedwczoraj wreszcie nabyłam od dawien dawna pożądaną płytę wybitnego brytyjskiego altu - Florence Welch, zatytułowaną Ceremonials, a sygnowaną bardzo wielkodusznie marką Florence + the Machine. Pierwszy raz zetknęłam się z ową formacją muzyczną półtora roku temu, a bezpośrednio zaczarował mnie singiel "What the water gave me". Od razu wzięłam to za dobry znak, wręcz błogosławieństwa, bo rzadko kiedy popadam w miłość od pierwszego usłyszenia - jeżeli już tak się dzieje, to znaczy, że coś bardzo dobrego jest na rzeczy (tak było m.in. w przypadku Sary Blasko, Anni B Sweet, Zaz czy Kutless). I rzeczywiście - Flo absolutnie mnie zaczarowała. Wielką siłą jej muzyki i przekazu są inwencja, kreatywność, szczerość i pomimo patetyczności - brak miejsca na kompromisy, kicz czy pretensjonalność. Dziewczyna gra wysublimowany pop, przeplatający się zgrabnie z rockiem, soulem czy po prostu - piosenką autorską, czerpiącą nawet z subgatunku epic music. Co prawda ciocia wikipedia ciągle sra o ten swój INDIE ROCK (cokolwiek by to nie miało znaczyć), ale nie wiem kto jeszcze daje się na to nabrać. Indie pierdoły, tak samo jak grunge i wiele innych to nieistniejące gatunki (indie wskazywałoby na alternatywę - pytanie: alternatywę do czego? wilka stepowego? alternatywa wymarła z końcem lat '90) wymyślone po to, by słuchacze mogli się dowartościować. A co jest złego w popie czy rocku? To naprawdę musi być "indie"?


Mniejsza, ja dzisiaj nie o tym. 

Tak więc, Flo rozkochała mnie w sobie. Ale jej wytwórnia płytowa (IslandRecordsGroup) nie. Z Ceremonials zrobiono taką kupę, że aż antyreklamę. Wysnuję wam więc historyjkę jak popsuć bardzo, bardzo dobry materiał muzyczny i przerobić go na bezceremonialny shit.


  • Tematyka płyty
To oczywiście - żywioł wody. Producenci chyba w ogóle przeoczyli ten fakt. Motyw przewodni większości piosenek (na upartego to nawet i wszystkich) to uczucie tonięcia, wchodzenia pod wodę, śnienia o wodzie, porwania przez wodny żywioł, obserwacja świata poprzez wodną powierzchnię. Woda, woda, woda, woda. Aż prosi się o przypływ, falę i odpływ. Zamiast tego mamy przypływ i chaotyczny sztorm. Oto jak poradzono sobie z udupieniem Ceremonials:
  • Przypływ i naglący sztorm bez echa. - Płyta to takie samo dzieło jak powieść: wymaga więc odpowiedniego wstępu, rozwinięcia z wyraźnie zaznaczonym punktem kulminacyjnym i zakończenia. Kompozycja nie musi być zamknięta ani jednostajnie dynamiczna - powinna jednak trzymać się kupy i sprawiać przyjemność słuchaczowi. Ceremonials aż prosi się o poprzestawianie kawałków.

"Only if for a night"
Wspaniały kawałek na dobrym miejscu - samym początku płyty. Tonacja molowa i perkusja naśladująca ocean wprowadza nas w klimat Flo. Na poziomie tekstu dominuje estetyka przydymionego, ciepłego światła, starego złota i tajemnicy. Nie wiadomo czy akcja utworu to sen czy już jawa, pojawia się ofiara całopalenia, rozrywanie ciała i ducha na kawałki, wewnętrzne rozterki, symbolika ognia. Jednym słowem: satysfakcjonujący i rzetelnie dopracowany utwór.

"Shake it out"
I tutaj zaczyna się gówno kupa. Sam kawałek jest rewelacyjny, idealny na singiel, którym zresztą został. Pod względem tekstowym - jeden z moich ulubieńców. Demony, ból wypełniający duszę wstrętnym uciskiem pod tytułem "żałuję, że to się stało, że byłam i nie byłam taka" i nadzieja, że można zmienić siebie zanim przyjdzie po nas choćby samobójcza śmierć. Dzięki tej piosence dowiedziałam się, że Flo cierpi na depresję, tak jak ja. Ten tekst jest pełen metażałości - bo człowiek żyjący z takim brzemieniem ma świadomość, że niektórym wyda się ono błahe, głupie i w sumie to żałosne. I dlatego przy depresji tak trudno zaakceptować siebie i shake it all out
Dlaczego jednak kupa? "Shake..." jest durowy i zdecydowanie żywszy od poprzednika. Wyrywa nas z kontekstu pomimo ważnej warstwy słownej i mnogości wodnych efektów (mewy, fale, przypływy). I nie byłoby o jeszcze aż tak przerażające, gdyby nie fakt, że zaraz po nim następuje molowa, niejednostajna dynamicznie prawie-że-ballada...

..."What the water gave me"
No błagam, to jakiś kawał? Na sam początek taka sinusoida? Ciemne - JASNE - ciemne? I ja, biedny słuchacz, mam się przy tym skupić na przyjemności? Przepraszam, czy ktoś miał poważną huśtawkę emocjonalną kiedy to układał? Ta pechowa triada mocno traci na dziwacznym zestawieniu. Skupiamy się na "Only...", zostajemy wybici z rytmu i zdezorientowani przez "Shake..." a potem jakaś ckliwa melodyjka tralala? Gdybym nie znała Flo wcześniej, odstawiłabym płytę na półkę.
Co do utworu nie mogę jednak narzekać. Wcale nie jest ckliwy wbrew temu co napisałam wyżej, jest za to niezwykle transcendentny. Wszystko rozgrywa się w wodnym świecie - wszystko powstało z wody, w wodzie umiera bohater, woda to jedyny dźwięk jaki chce słyszeć. Na płaszczyźnie dosłownej to najpiękniejsza piosenka o topieniu się jaką słyszałam :) W gruncie rzeczy jednak odbieram ją jako pragnienie pewnego mistycznego przeżycia, sięgnięcia korzeni, rozpłynięcia się w metafizycznym trwaniu. Bardzo piękna i bardzo energetyczna :)


"Never let me go"
Przepraszam, ale muszę to napisać. WYJEBANA W CHUJ I KOSMOS KUREWSKO CUDOWNA BALLADA. Dziękuję. 
Pod względem tekstu - takie trochę sranie w banie (a szkoda), znowu woda, znowu się topimy, znowu coś szumi i na wierzch wypływa tajemnica. Ale muzycznie? CUDO CUDO CUDO CUDO.
I płyniemy sobie na tej balladzie, aż...

..."Breaking down" nie pierdolnie. To jest największy ból tej płyty. Nie kawałek sam w sobie, nie. Tylko to, że po czterech niezwykłych utworach dostajemy jakieś wyjęte z dupy COŚ, co powinno w najlepszym razie pojawić się PO punkcie kulminacyjnym. Ach, zapomniałam, na płyta NIE MA punktu kulminacyjnego! Wszystko jest wielkim misz-maszem! Wiecie co, jestem tak obrażona na ten kawałek, że nic o nim nie napiszę. Jest dobry.

"Lover to lover". 
No jasne, teraz siedem minut soulu? Też nic nie napiszę, bo jestem wzburzona. Utwór jest bardzo dobry, na pewno lepszy niż przewidywalny poprzednik. Tylko, że nie wiem w jaki sposób mam złapać ten "klimat" na parę minut tylko po to, by zaraz znów zatopić się w odmętach melancholijnego oceanu. Ty i "Breaking..." na koniec płyty! A już na pewno po "Heartlines"! 


"No light, no light". 
Ciekawe jak niby mam tego słuchać, skoro przed chwilą soulowa Flo wyła mi do ucha, że ZMIERZA W DÓŁ ALE TO NIE SZKODZI, NIE SZKODZI, NIE SZKODZI, NIE SZKODZI, NIE SZKODZI, NIE SZKODZI!? No błagam. "No light..." może jak najbardziej znajdować się pośrodku płytki - więcej nawet - to przecież pieśń o śmierci, może więc powinna stać się punktem kulminacyjnym? Hm? Hm? Hm? A gdzie tam! Na płycie pełni rolę wyciszacza po wybuchowej mieszance dwóch poprzednich utworów. "No light..". Wyciszacza. Jasne.
Sam kawałek jest jednak fenomenalny i to przez wielkie, ogromne F. Bardzo intymny. Wodę tym razem dominuje światło, ostre, przeszywające, wręcz pokutnicze, o ile można tak o świetle powiedzieć. I śmierć. Wszechobecna piękna śmierć. 

A dalej:
"Seven devils", "Heartlines", "Spectrum", "All this and heaven too". Taka kolejność może być, jeżeli by ją wyrwać z całości. "Seven..." bardzo lubię, to ciekawy utwór, tym razem trochę o pieniądzach, trochę o przegniciu, a jeśli o wodzie to tylko święconej :) Z tymi pieniędzmi to może nadinterpretacja, ale jakoś musiałam dorobić sobie obraz do tej gnijącej panny. "Heartlines" to wycieczka prądem rzeki i na wskroś mórz, "Spectrum" aż mieni się od tajemniczych błysków i postaci, "All this..." to przepiękny poemat demitologizujący człowieka, obnażający jego słabość i niewyrażalność najgłębszych uczuć. 

No i pointa:
"Leave my body". Ech. Skoro się uparli, niechaj będzie to pointa. Ani nie zawiesza kompozycji, ani jej ostentacyjnie nie zamyka. Po prostu jest. I mimo, że to kolejny dobry kawałek, to znów zawieszony został w niewłaściwym miejscu czasoprzestrzeni. To nie jest prawdziwe podsumowanie wszystkich wodnych myśli Flo


Reasumując: Płytka ma ode mnie mocne 7/10, za niektóre kawałki dałabym się pokroić, odstręcza mnie tylko jeden. Nie rozumiem jednak czym naćpał się ktoś, kto składał ją do kupy. Jeżeli była to sama Flo... nie, to niemożliwe. :) Słucha się średniawo w kolejności proponowanej, ale jeżeli samemu się wszystko poprzekłada, można doświadczyć niezwykłego słuchowego doznania. 

Ale i tak jestem zdenerwowana tą KUPĄ!

Adnotacja na zakończenie: NIE MAM ZIELONEGO POJĘCIA O TEORII MUZYKI I INNYCH BZDETACH, WSZYSTKO CO TU PISZĘ, TO PRZEMYŚLENIA LAIKA I FANA, NIC WIĘCEJ, TAKIE ZWYKŁE RYPCIUM-PYPCIUM. NIE JESTEM ZNAWCĄ, ANI NAWET PASJONATEM TEMATU I NIE CHCĘ NIM BYĆ - PISZĘ TYLKO O TYM JAK MUZYKĘ ODBIERAM. KONIEC. :)

pozdrawiam ciepło!