czwartek, 24 stycznia 2013

make a good sim and fall in love with him

Dziś dowiedziałam się, że można posiąść wiedzę o modelingu (tej dzikiej sferze świata, gdzie człowiek oceniany jest po długości wykałaczek niegdyś będących nogami i zmuszany jest do noszenia czegoś, co nikt inny na siebie nie wciśnie). No kurwa, wobec tego nie idę na studia, przecież tylko dzięki drogim ubraniom możemy uratować chore dzieci, uchodźców, upadającą gospodarkę, alkoholików, cokolwiekholików i nasze dusze! Od dziś mym marzeniem jest, by wszyscy chorzy na raka dostawali sweterki moszino, ciężko pracujący naukowcy obdarowani zostali najnowszymi modelami torebek dolczegabany i w ogóle wiecie co, skoro to już jest takie cudowne, to to zamiast pensji niech wszystkim wypłacane będą metki djora. Wszystko będzie na kartki! NA KARTKI! Jak w peerelu!
Zaraz, moment... Mój zapał okazał się nieuzasadniony. Dzisiaj też mamy kartki, tylko że dodrukowują na nich twarze królów z zamierzchłych, och jakże zamierzchłych czasów!

Tsss, ale czy ja o tym? Nie, miało być o modelkach. Albo o Django. Django nie był modelką, on się nimi żywił. Zżerał je na surowo.

Surowość to chyba jedno z lepszych określeń najnowszej produkcji Quentina Tarantino jakie przychodzi mi do głowy. Z jednej strony facet dorasta, a więc nabywa doświadczenia, próbuje się w różnych estetykach... a tu proszę! Taki ładny powrót do przerostu dialogu nad brakiem logiki pomiędzy fabułami. Zresztą, tym razem nie ma żadnych fabuł nazwanych rozdziałami jak w innych znanych nam filmach Quentinka (to się zdrabnia jakoś ładniej?). Jest naprawdę spójnie.
Na tym jednak wszelkie zaskoczenia odnoście tego dzieła się kończą. Mamy charakterne charaktery, absolutnie urzekającą grę aktorską, wybitną ścieżkę dźwiękową, finał pełen soku pomidorowego (ogółem dużo soku pomidorowego) i rozbrajającą pointę. Do kina marsz!

No, chyba, że ktoś woli lać łezki nad "Niemożliwym" albo zapaść w sen zimowy na "Atlasie Chmur"... ach, Bogu dzięki nie ma już tego w kinach, gomenasai!

Ninka natomiast od godziny męczy się nad stworzeniem Sima idealnego. Dobrze jej idzie. <3

Iść to bym nawet gdzieś poszła, a jakże, do łazienki najchętniej.


Patrzcie, patrzcie, to ja i Ninka! by hrabina Czarska (taki tam geniusz)

mata ne

niedziela, 13 stycznia 2013

i lost my holy spirit

Hola chicos, właśnie tak się milutko złożyło, że przed sekundką wróciłam ze studniówki. Trochę się działo. Więc może zacznę od początku.

Początek był taki, że Perpetty w ogóle postanowiła iść. Po latach złorzeczenia na poziom imprez szkolnych, stwierdziła, że dość już tego obrażania się na cały świat, który wszelkie moje fochy i tak miał zawsze w dupie, zwłaszcza, że każdej skrajnie przekornej i nonkonformistycznej decyzji zazwyczaj po jakimś czasie żałowałam. Zatem postanowione: Perpuś pójdzie, choć nie ma z kim.

Mózg mi nie pracuje, więc streszczę resztę myślosłowokotokotoku:
Było zajebiście, zajebista atmosfera, zajebiste towarzystwo, zajebista zabawa, zajebisty pieczony prosiak, zajebiste grono pedagogiczne, zajebisty catering, zajebisty disk dżokej, zajebisty gangnam style, zajebisty swing. Tylko, że Ducha Świętego zgubiłam. Serio. Dostaliśmy takie małe, słodkie Duszki i oczywiście Perp już swojego nie ma.

Przy okazji ostatecznie przekonałam się, że nikt mnie nie polubi na studiach, albowiem nie czuję się dobrze w klubach. Moje after party trwało aż siedem minut. Może jestem osiemnastoletnią babcią, czy nie wiem kurwa, ale ze mną to jest tak: lubię piwo, lubię gejów, lubię fajne kluby z dobrą muzyką. Nie lubię dyskusji o katolikach (kochani ateiści, dlaczego jesteście żałośni?), nie lubię badziewnej muzyki z radia, nie lubię papierosów, palaczy i miejsc dla nich przeznaczonych. Nie lubię też, kiedy od progu wita się mnie słowami "Cześć katolickie dziecko".
Kolejna rzecz postanowiona: do klubów tylko ze swoim towarzystwem, żadna zbieranina byle kogo, no i kurwa ludzie przestańcie palić! Koniec, amen.

Nananananana, a to parę zdjęć!!! PICTURE TIME EMIT ERUTCIP! 

To ja zaraz po zakończeniu przygotowań - grzywka z "Aniołków Charliego" ;D 
To moje piękne, piękne dziewczęta. Przepraszam za wstępny gnój. 
Stare, Dobre, och jak Dobre! Małżeństwo, czyli Perpuś Lingwistka i Artur Historyk bóg tańca
. JCM Perpetua w chwili spoczynku.

Ekipa w liczbie sześć. Łeeee kurna, to jak z szóstki w pracy!!! A, nie... mamy nadmiar płci pięknej.
Jedno z wielu podwiązkowych zdjęć :) Tradycji stało się zadość.

I własnie tak... jest już pół do piątej rano... ja tam byłam, herbatę piłam, zmarzłam i było fajno.
Serio. Powtórzyłabym. Tylko nie dziś, nie jutro, ani nawet nie za tydzień. Muszę odespać.

Tadaaaam!

sobota, 5 stycznia 2013

one hundred days of questions

Czeka mnie wkrótce sto dni tępego odliczania do najidiotyczniejszego egzaminu życia.

Dwutysięczny trzynasty postarzeje się wtedy na tyle, że wszyscy zdążą zapomnieć o swoich noworocznych postanowieniach, grubasy znowu przytyją, leniwi wystartują w maratonie opierdalania się, a brzydcy wcale nie znajdą nowych życiowych partnerów. Podatki wzrosną o kolejny procent, pojedynczy bilet MPK będzie wart tyle, co torebka Dolce&Gabbana (Gabana? jeden chuj), być może umrzesz, umrą wszyscy, którym dotąd nie chciało się żyć.
I będzie koniec świata, tym razem 31 dnia 13 miesiąca. Może i zresztą na odwrót.

Czy ktoś mi kiedyś wytłumaczy co wylizani po jajach przez kapitalizm ludzie świętują w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia? Smaciorysyny, kurczyjędze ich mać. Żyć nie dają, umierać tym bardziej.

*głosem zabotoksowanego lektora* A teraz optymistyczny przerywnik!
Za tydzień mam studniówkę i szczerze mówiąc - bardzo to fajnie. Zamiast wić się pod pościelą marudząc, że nie zdam matury, leżę sobie spokojnie, z dupką, z noskiem, ze wszystkim wszyściutkim na miejscu i snuję rozmyślania o sukienkach, tzrewiczkach, błyskotkach, fryzurkach, manikiurkach, muzyczce, tańczątku, zabawiątku. I naprawdę jest mi dzięki temu lepiej.

Nawet dla ciekawych spróbuję zaprezentować swój studniówkowy zestaw (na sucho! Na mokro będzie wtedy, jak zachce mi się w te fatałaszki przebierać).
To główna bohaterka, czyli sukienka. Nie jestm może tak wychudzona jak modelka na zdjęciu, ale muszę przyznać, że leży super. W ogóle jest cudowna. Jeszcze rok temu nie odważyłabym się na taką.
W ogóle, wielki Boże, to moja pierwsza mała czarna! 
Specjalnie przemęczyłam się dla niej i przejechałam pół miasta do jedynego u nas Stradivariusa.
To butki. A raczej jeden wielki but. Obcas umiarkowany zważywszy na obecność platformy, całkiem wygodne. I piękne. Na zdjęciu nie widać, ale błyszczą się i mienią, że o rety rety. 
Standardowo, JenniferJennifer z CCC :)

Do tego walnęłam sobie kopertówę z przeceny w Deichmannie (fajna, wiem) i przesłodkie kolczyczki perliczki dzidziuśki luśki kokardeczki z Sixa (a w Claire's widziałam takiego cudownego geja dzisiaj! <3).
Poza tym uzbroiłam się w nieduży, aż wyrazisty wisior, ale nie będę już nikogo katować beznadziejnymi zdjęciami z kamerki.

W ogóle, wiecie co? Normalnie zwykłam gardzić podobnymi imprezkami. Ale paręnaście tygodni temu pomyślałam sobie, że to jest moje kurwa jedno jedyne życie (tak, łącznie z tym nieestetycznym wykrzyknikiem "kurwa"). Narzekałam na wszystko i wszystkich jak rozochocona ameba przez osiemnaście lat, może czas dać sobie z tym spokój i po prostu zacząć się bawić?
I stanęło na tym, że autentycznie cieszę się na ten wystawny bal, który wyniósł (i jeszcze wyniesie) mnie kupę kasy, taką kupę jakiej żadna krowa nie uwaliła. Cieszę się, bo mam naiwną nadzieję niewielu rzeczy żałować. Pierwsza okazja w życiu, by się odstrzelić, kroczyć z uniesioną głową w takt poloneza - to już nie dyskoteka szóstoklasistów czy ordynarne zabawy gimnazjalne. Wszyscy daliśmy wyryć swe mordy na plastikowych kartach dowodzących naszej tożsamości, wszyscy możemy to i owo. I łudzą się, i płaczą ci, którzy chcieliby ugrząźć tam, gdzie zostali pierwotnie rzuceni.

Sratata, kuchnia felek, jak ja dzisiaj ględzę. Sromotyzm.