poniedziałek, 23 września 2013

Anime impressions, act II - Free!

Recenzowania ciąg dalszy :)

Na wstępie pozwolę sobie zaznaczyć, że Free! to sezonowa nowość, która nie doczekała się jeszcze premiery ostatniego odcinka, ale jest to równocześnie jedna z tych serii, których finał jest tak samo oczywisty jak cała fabuła, więc mimo, iż dziś skończyłam odcinek 11 (z dwunastu), czuję, że mam prawo wystawić odpowiednie noty ;)


Free! to chyba najładniejsze dziecko Kyoto Animation [Air, Suzumiya Haruhi no Yuuutsu, K-ON! i inne takie]. Owa śliczność nie przekłada się co prawda na fabułę czy w ogóle pomysł, ale to wciąż lepsze od czwórki idiotek udających zespół muzyczny z K-ON!. Powiem więcej: czas spędzony w towarzystwie pluskających się biszów oceniam na spożytkowany lepiej niż ten, który poświęciłam niektórym seriom uchodzącym za Ambitne&Głębokie™ (jak na przykład Darker than black, które to wymęczyłam nie tak dawno temu). Milknę jednak, bo rozumiem, że dzieł A&G™ nie godzi się porównywać z przygodami nastolatków w majtasach.

Ad rem: na dobry początek poznajemy czwórkę ślicznych, zdolnych chłopców uczęszczających do szkoły podstawowej, gdzie tworzą nie tylko zgraną paczkę przyjaciół, ale także klub pływacki. Dalsza historia będzie zataczała kręgi wokół jednego z nich - cierpiącego na niezdiagnozowany zespół Aspergera (autyzm, poziom medium) Nanasego Haruki. Dowiemy się więc, że już jako gołowąs odznaczał się niespotykanym talentem pływackim, maniakalną miłością do wody jako żywiołu oraz, że zaprzyjaźnił się z nowym uczniem podstawówki - Rinem Matsuoką. Potem miały nastąpić pewne Traumatyczne Wydarzenia, wobec których Haruka nie był w stanie kontynuować swej mokrej kariery w gimnazjum. Sytuacja zmienia się w szkole średniej, gdy panowie ze starej paczki - Hazuki Nagisa i mój osobisty ulubieniec Tachibana Makoto, stawiają wszystko na jedną kartę i dokładają wszelkich starań, by wznowić działalność klubu pływackiego liceum Iwatobi. 

Brzmi perfidnie znajomo? Cóż, Free! zbudowane jest wedle podobnej receptury co K-ON! i wiele innych szkolnych komedii, z tą jednak różnicą, że... dobrze się przy tym broni i jest absolutnie urocze. Bohaterowie (ci wspomniani już przeze mnie, jak i ci, którzy pojawiają się później) zbudowani są co prawda według wszystkim znanych schematów - mamy więc aspergerowca (czy jak kto woli: milczka) o wybitnym talencie, słodziutkiego pocieszacza, kochanego starszego braciszka, rywala z przykrą historią, przeintelektualizowanego okularnika, milusią nauczycielkę... Co więcej, nie są to parodie tych osobowości (jak na przykład w Ouran High School Host Club) ale postaci stworzone w dziewięćdziesięciu procentach na serio. Na całe szczęście nie przeszkadza to w zapałaniu do nich sympatią - przynajmniej dopóty, dopóki ma się do nich odpowiedni dystans. 
Jeszcze prostsza od charakterów postaci jest fabuła - i tu kolejne zaskoczenie dla mnie samej - urzekająca jednakże w swych szczegółach. Co tu dużo gadać, brak tu szalonego, absurdalnego humoru, ironicznego podejścia wobec codziennych spraw, brak intryg i suspensu. Za to dostajemy ogromną dawkę ciepła, szczerości i, balansujące co prawda na granicy pretensjonalności lecz wciąż przyjemne, okruchy życia. Humor serii jest subtelny, niewymuszony. Jedni roześmieją się do rozpuku, w innych pozostanie "wewnętrzny uśmiech", jakby to ujął Makoto, jeszcze inni po prostu się do niego nie przekonają i tytuł porzucą. Rzekłabym, iż jest to seans nieobowiązkowy, ale wielce przyjemny, przynajmniej dla pewnego grona odbiorców.

Właśnie, dla kogo tak naprawdę jest ta seria? Teoretycznie dla młodych panien (no, tych trochę starszych też, czego jestem żywym i naocznym przykładem), które cieszą się na widok pięknie wyrzeźbionych męskich ciał. Fakt, Free! można odebrać jako jeden duży fanserwis - każdy odcinek to przynajmniej cztery gołe klaty w blasku promieni słońca, tańczących na nieruchomej tafli basenu z chlorowaną wodą... I bardzo dobrze! Twórcy świetnie zabawili się konwencją, świadomie balansując między kiczem a szczerą chęcią zareklamowania jakże wspaniałej dyscypliny sportowej jaką jest pływanie. Ponadto muszę pochwalić twórców za to, że wbrew wszelkim plotkom, pozorom i kalumniom, Free! NIE zawiera żadnych podtekstów homoseksualnych czy seksualnych w ogóle. Częściowa nagość, wymuszona przez fabułę, nie staje się więc niesmaczna czy żenująca, nie męczy swą frekwencją. Może dlatego seria doczekała się fanów również po męskiej stronie barykady, przyciągając atutami innymi niż sama estetyka. Atutami takimi, jak względnie naturalne zachowania chłopaków (poza naszym aspergerowcem), przy czym postać Ryuugazakiego (okularnik) zdecydowanie wybija się na prowadzenie. Jakby on schematyczny w swym okularnictwie nie był, tak jego reakcje co rusz zadziwiały mnie swym przekonywującym realizmem (a tego się po takiej serii już  w ogóle nie spodziewałam). Poza tym, wreszcie dostaliśmy anime o męskiej przyjaźni. Nie o homomiłości, nie o pełnych podtekstów relacjach, ale o najzwyklejszej, ale i przez to najwspanialszej przyjaźni.
o, a o tej pani nic nie wspomniałam - Gou Matsuoka, postać żeńska, wyjątkowo mało denerwująca :)

Także co tu dużo gadać, jeśli chcecie arcydzieła, to nawet na Free! nie zerkajcie, bo ta seria absolutnie nim nie jest (choć od strony technicznej jest cudownie). Jeżeli chcecie komedii, jakiej jeszcze nie było, też dajcie sobie spokój. Jeżeli natomiast możecie poświęcić trochę czasu na niezobowiązującą, miłą rozrywkę, nie macie nic przeciwko bandzie biszy urzędujacych na ekranie i trafiają do was przyjemne, ciepłe historyjki o przyjaźni - mogę śmiało polecić seans.

Muzyka: 5/10 [czego tu się wielce spodziewać?]
Postaci: 6,5/10 [schematyczne, ale sympatyczne ;)]
Fabuła: 5/10 [jak wyżej]
Grafika: 9/10 [jest przepięknie!] 

Ogólnie: Bardzo mocne 6/10

besos!



piątek, 13 września 2013

Anime impressions, act I - DRRR!!

Nudzi mi się w domu, a dostałam nakaz pisania czegokolwiek (;-; pani K., pani mnie dobije!), to sobie poskrobię jakieś recenzje czy coś. W końcu eseje i recenzje to najfajniejsiejsza rzecz pod słońcem, bo dopóki merytorycznie trzymają się kupy, nikt nie jest w stanie ingerować w ich treść, na którą składają się przecież głównie osobiste spostrzeżenia. Nikt nie jest w stanie wyciąć z nich ani jednego słowa. Kurczaczki. Chyba, jak mi z literaturą piękną nie wyjdzie, to będę recenzować. Co? Wsio ryba, recenzji i tak nie bierze się na poważnie. Prawda?

Książków, filmów, gazetów, ludziów opisywać nie będę, bo jasna cholera mnie bierze kiedy wyleję całą gorycz związaną z danym tekstem kultury, a tu mi ktoś nagle z maczugą wyskakuje wrzeszcząc, że co ja w ogóle sobie wyobrażam, że ja nie wiem co tracę, że sama jestem pseudofilozoficznym bełkotem i w ogóle to śmierdzę, prowadzę zapewne nielegalną hodowlę wyzwolonych mielonek i inne takie absurdy. Dlatego stanęło na anime, co uznałam za wybór bezbolesny, bo tego bloga i tak nikt nie będzie czytał, a jeżeli się tak zdarzy, to jest bardziej prawdopodobne, że będzie to osoba, która uważa anime raczej za chińskie bajki niż za szacowną gałąź kinematografii, więc zignoruje cały poniższy tekst. *genialne dziecko*

Sama nie wiem od jakiej serii zacząć, żeby nie było stypy.
Okej, niech będzie gigahicior, który miałam przyjemność oglądać jesienią dwa lata temu.

Durarara!! to twór o tyle specyficzny, że jego pierwowzorem nie był komiks ani gra eroge (czy tylko ja nie rozumiem fenomenu tworzenia serii anime na ich podstawie?) lecz najżywsza, najprawdziwsza książka. Jej autorem jest, swoją drogą nieźle postrzelony, Ryougo Narita, spod pióra którego wyszła równie popularna i pokręcona powieść - Baccano!. Studio Brains-Base położyło łapki na obydwu tych tytułach i obydwa mu się udały, żeby nie powiedzieć "stały się kultowe". Jednak wracając ad rem et ad meritum, Durarara!! jako telewizyjna seria anime ujrzała światło dzienne w roku 2010. Nie mogę więc potwierdzić czy wkroczyła na scenę z wielkim bum, kradnąc na facebooku wszystkie fanpejdże i blokując grafikę w googlach, bo działo się w to w czasach, gdy uważałam anime za tandetne baje. Domyślam się jednak, że hałasu było sporo, bo do dziś słychać głośne echo.

Historia, jaka toczy się w anime (zakładam, że w powieści również), należy do tych, których opowiedzieć się nie da, a konkretniej - opowiadania trzeba się wystrzegać. Czytelnik, bądź też słuchacz mogą bowiem odnieść po prostu wrażenie, iż jest to niepojęta opowiastka dla wariatów, której nie da się ogarnąć na trzeźwo. Jednak gwoli jasności: akcja dzieje się w barwnej dzielnicy Tokio, Ikebukuro, pełnej nieoczywistych typków, takich jak ciemnoskóry sprzedawca sushi nawijający po rosyjsku, jeździec bez głowy śmigający w te i wewte na swoim motorze, wysoki tleniony blondyn w eleganckim ubraniu lubujący się w rzucaniu znakami drogowymi i/lub automatami z napojami, czy też tajemniczy nożownik, zostawiający tu i ówdzie krwawe ślady swojej obecności. Nie można zapomnieć o tym, że spokój (jaki znowu spokój?) mieszkańców burzą również nieustanne walki tutejszych gangów. I tak oto, do tego przesympatycznego miejsca przybywa prowincjusz, Ryuugamine Mikado, zachęcony zresztą wcześniej przez swego przyjaciela, Kidę Masaomiego. Szaloną opowieść czas zacząć.

Shizuo Heiwajima, świr naczelny
Tak jak w Baccano!, na linearność czasu nie ma co liczyć. Wydarzeń zdaje się nie łączyć klasyczny ciąg przyczyna-skutek, a nowi bohaterowie wyskakują co chwila jak hobbici z pola kukurydzy. Jest to oczywiście bałagan kontrolowany, wymagający od widza skupienia się na szczegółach i przyzwoitej pamięci. Co się natomiast tyczy postaci - spektrum jest szerokie, kolorowe i zachęcające do bliższego poznania. Nie ma tutaj nikogo bez charakteru, kogoś, kto miał być tylko pobocznym zapychadłem. Można tych wariatów nie lubić, ale nie da się o nich zapomnieć. Jak już tutaj jesteśmy, to przywołam chętnie swoich osobistych faworytów, którymi są Celty Sturluson i Shizuo Heiwajima. O ile ta pierwsza wydała mi się po prostu świetnie skonstruowaną żeńską postacią, o tyle ten drugi pozostaje w mej pamięci jako wybitny świrus, persona tak nietuzinkowa, dziwaczna i absurdalna, że w mgnieniu oka zdobyła moje dzikie uwielbienie moją sympatię.

To, za co kochało się Baccano! - niezwykła wielowątkowość - w Durarara!! przybrało jeszcze na sile. Śledząc perypetie całej gromady dziwolągów z Ikebukuro dostaniemy wszystko co możliwe: kryminalne intrygi, momenty rodem z thrillerów, szkolną obyczajówkę, kino gangsterskie, groteskę, a nawet odniesienia do starożytnych wierzeń i legend. Wszystko biegnie gładko swoim torem i nikt sobie nawzajem nie przeszkadza - oczywiście do czasu. 

proszę, jakie ładne buzie :)
Właśnie się spostrzegłam, że wciąż odnoszę się do Baccano!. Nic nie dzieje się przypadkiem - w końcu obydwie historie mają tego samego ojca i, odnośnie anime, tę samą stajnię. Brains-Base wykonało robotę dobrą i całkiem solidną. Co prawda w Durarara!! postępu graficznego szczególnie nie widać, jednak mimo pewnych niedociągnięć (widocznych zwłaszcza przy bardziej dynamicznych sekwencjach) nie jest to animacyjny koszmarek (dla miłośników koszmarków - Pandora Hearts). Postaci zaprojektowane są... ładnie. I jest to spory komplement. Każdy ma swój własny, indywidualny zbiór cech zewnętrznych, przedstawionych zresztą w bardzo estetyczny sposób. Przy okazji przyznaję, że ja ogólnie lubię kreskę tego studia (tu odsyłam nie tylko do Baccano!, ale także do fenomenalnego Natsume Yuujinchou) - takie przesympatyczne buzie, ładne oczy, proste ubrania i miła dla oka paleta barw.

Muzyka. Kolejny as w rękawie twórców. Za OSTem stoi niejaki Yoshimori Makoto - a właściwie nie taki niejaki, bo znany i z Baccano! i z całej serii o Natsume. Jego kompozycje dla Durarara!! to absolutny majstersztyk. Jak na taką serię przystało, jest to misz masz wielu gatunków, wielu instrumentów, dynamika i charakter utworów są nieraz tak zróżnicowane, że słuchając ich bez znajomości anime trudno by było uwierzyć, że wszystkie pochodzą z jednej serii. Openingi i endingi to trochę inna historia, szał poczułam dopiero przy drugim openingu - "Complication". Tyle, że ja generalnie rzadko czuję szał przy japońskiej muzyce popularnej/rockowej/jak zwał tak zwał, oni i tak są dziwaczni. 

Reasumując (tak, wreszcie!) anime na solidna ósemkę zasługuje (w skali 1-10), jednak co tu dużo gadać, koniec końców oceniłam je na pełną dziesiątkę i nadal się tej oceny trzymam. Owszem, widziałam już kilka lepszych, ale tu nie chodzi o relatywne relacje między poszczególnymi seriami. Durarara!! zaczarowało mnie przede wszystkim panteonem najcudaczniejszych, ale i najbardziej sympatycznych postaci, jakie mogłam oglądać. Intryga również mnie porwała, a rozwiązania kolejnych zagadek zaskakiwały. Co najważniejsze w tym wszystkim - bawiłam się doskonale i z miłą chęcią będę tę zabawę powtarzać. 

A teraz pozwolę sobie na to, o czym marzę, bym mogła robić to na portalu tanuki, czyli na oceny cząstkowe:
Muzyka: 9/10 [must have w płytotece]
Postaci: 10/10
Fabuła: 9/10 [a co mi tam]
Grafika: 7/10 
Ogólnie: 10/10 [tak, postaci u mnie zawsze przeważają w dokonaniu oceny ogólnej]

Post scriptum: zawsze myślałam, że "durarara" to jakaś onomatopeja, albo nawiązanie do dullahana, a tu niespodzianka! Autor sam dumnie zaznaczył, że ten tytuł znaczy dokładnie tyle... co nic. :) 


Adios!



poniedziałek, 11 marca 2013

Ceremonials shit


Przedwczoraj wreszcie nabyłam od dawien dawna pożądaną płytę wybitnego brytyjskiego altu - Florence Welch, zatytułowaną Ceremonials, a sygnowaną bardzo wielkodusznie marką Florence + the Machine. Pierwszy raz zetknęłam się z ową formacją muzyczną półtora roku temu, a bezpośrednio zaczarował mnie singiel "What the water gave me". Od razu wzięłam to za dobry znak, wręcz błogosławieństwa, bo rzadko kiedy popadam w miłość od pierwszego usłyszenia - jeżeli już tak się dzieje, to znaczy, że coś bardzo dobrego jest na rzeczy (tak było m.in. w przypadku Sary Blasko, Anni B Sweet, Zaz czy Kutless). I rzeczywiście - Flo absolutnie mnie zaczarowała. Wielką siłą jej muzyki i przekazu są inwencja, kreatywność, szczerość i pomimo patetyczności - brak miejsca na kompromisy, kicz czy pretensjonalność. Dziewczyna gra wysublimowany pop, przeplatający się zgrabnie z rockiem, soulem czy po prostu - piosenką autorską, czerpiącą nawet z subgatunku epic music. Co prawda ciocia wikipedia ciągle sra o ten swój INDIE ROCK (cokolwiek by to nie miało znaczyć), ale nie wiem kto jeszcze daje się na to nabrać. Indie pierdoły, tak samo jak grunge i wiele innych to nieistniejące gatunki (indie wskazywałoby na alternatywę - pytanie: alternatywę do czego? wilka stepowego? alternatywa wymarła z końcem lat '90) wymyślone po to, by słuchacze mogli się dowartościować. A co jest złego w popie czy rocku? To naprawdę musi być "indie"?


Mniejsza, ja dzisiaj nie o tym. 

Tak więc, Flo rozkochała mnie w sobie. Ale jej wytwórnia płytowa (IslandRecordsGroup) nie. Z Ceremonials zrobiono taką kupę, że aż antyreklamę. Wysnuję wam więc historyjkę jak popsuć bardzo, bardzo dobry materiał muzyczny i przerobić go na bezceremonialny shit.


  • Tematyka płyty
To oczywiście - żywioł wody. Producenci chyba w ogóle przeoczyli ten fakt. Motyw przewodni większości piosenek (na upartego to nawet i wszystkich) to uczucie tonięcia, wchodzenia pod wodę, śnienia o wodzie, porwania przez wodny żywioł, obserwacja świata poprzez wodną powierzchnię. Woda, woda, woda, woda. Aż prosi się o przypływ, falę i odpływ. Zamiast tego mamy przypływ i chaotyczny sztorm. Oto jak poradzono sobie z udupieniem Ceremonials:
  • Przypływ i naglący sztorm bez echa. - Płyta to takie samo dzieło jak powieść: wymaga więc odpowiedniego wstępu, rozwinięcia z wyraźnie zaznaczonym punktem kulminacyjnym i zakończenia. Kompozycja nie musi być zamknięta ani jednostajnie dynamiczna - powinna jednak trzymać się kupy i sprawiać przyjemność słuchaczowi. Ceremonials aż prosi się o poprzestawianie kawałków.

"Only if for a night"
Wspaniały kawałek na dobrym miejscu - samym początku płyty. Tonacja molowa i perkusja naśladująca ocean wprowadza nas w klimat Flo. Na poziomie tekstu dominuje estetyka przydymionego, ciepłego światła, starego złota i tajemnicy. Nie wiadomo czy akcja utworu to sen czy już jawa, pojawia się ofiara całopalenia, rozrywanie ciała i ducha na kawałki, wewnętrzne rozterki, symbolika ognia. Jednym słowem: satysfakcjonujący i rzetelnie dopracowany utwór.

"Shake it out"
I tutaj zaczyna się gówno kupa. Sam kawałek jest rewelacyjny, idealny na singiel, którym zresztą został. Pod względem tekstowym - jeden z moich ulubieńców. Demony, ból wypełniający duszę wstrętnym uciskiem pod tytułem "żałuję, że to się stało, że byłam i nie byłam taka" i nadzieja, że można zmienić siebie zanim przyjdzie po nas choćby samobójcza śmierć. Dzięki tej piosence dowiedziałam się, że Flo cierpi na depresję, tak jak ja. Ten tekst jest pełen metażałości - bo człowiek żyjący z takim brzemieniem ma świadomość, że niektórym wyda się ono błahe, głupie i w sumie to żałosne. I dlatego przy depresji tak trudno zaakceptować siebie i shake it all out
Dlaczego jednak kupa? "Shake..." jest durowy i zdecydowanie żywszy od poprzednika. Wyrywa nas z kontekstu pomimo ważnej warstwy słownej i mnogości wodnych efektów (mewy, fale, przypływy). I nie byłoby o jeszcze aż tak przerażające, gdyby nie fakt, że zaraz po nim następuje molowa, niejednostajna dynamicznie prawie-że-ballada...

..."What the water gave me"
No błagam, to jakiś kawał? Na sam początek taka sinusoida? Ciemne - JASNE - ciemne? I ja, biedny słuchacz, mam się przy tym skupić na przyjemności? Przepraszam, czy ktoś miał poważną huśtawkę emocjonalną kiedy to układał? Ta pechowa triada mocno traci na dziwacznym zestawieniu. Skupiamy się na "Only...", zostajemy wybici z rytmu i zdezorientowani przez "Shake..." a potem jakaś ckliwa melodyjka tralala? Gdybym nie znała Flo wcześniej, odstawiłabym płytę na półkę.
Co do utworu nie mogę jednak narzekać. Wcale nie jest ckliwy wbrew temu co napisałam wyżej, jest za to niezwykle transcendentny. Wszystko rozgrywa się w wodnym świecie - wszystko powstało z wody, w wodzie umiera bohater, woda to jedyny dźwięk jaki chce słyszeć. Na płaszczyźnie dosłownej to najpiękniejsza piosenka o topieniu się jaką słyszałam :) W gruncie rzeczy jednak odbieram ją jako pragnienie pewnego mistycznego przeżycia, sięgnięcia korzeni, rozpłynięcia się w metafizycznym trwaniu. Bardzo piękna i bardzo energetyczna :)


"Never let me go"
Przepraszam, ale muszę to napisać. WYJEBANA W CHUJ I KOSMOS KUREWSKO CUDOWNA BALLADA. Dziękuję. 
Pod względem tekstu - takie trochę sranie w banie (a szkoda), znowu woda, znowu się topimy, znowu coś szumi i na wierzch wypływa tajemnica. Ale muzycznie? CUDO CUDO CUDO CUDO.
I płyniemy sobie na tej balladzie, aż...

..."Breaking down" nie pierdolnie. To jest największy ból tej płyty. Nie kawałek sam w sobie, nie. Tylko to, że po czterech niezwykłych utworach dostajemy jakieś wyjęte z dupy COŚ, co powinno w najlepszym razie pojawić się PO punkcie kulminacyjnym. Ach, zapomniałam, na płyta NIE MA punktu kulminacyjnego! Wszystko jest wielkim misz-maszem! Wiecie co, jestem tak obrażona na ten kawałek, że nic o nim nie napiszę. Jest dobry.

"Lover to lover". 
No jasne, teraz siedem minut soulu? Też nic nie napiszę, bo jestem wzburzona. Utwór jest bardzo dobry, na pewno lepszy niż przewidywalny poprzednik. Tylko, że nie wiem w jaki sposób mam złapać ten "klimat" na parę minut tylko po to, by zaraz znów zatopić się w odmętach melancholijnego oceanu. Ty i "Breaking..." na koniec płyty! A już na pewno po "Heartlines"! 


"No light, no light". 
Ciekawe jak niby mam tego słuchać, skoro przed chwilą soulowa Flo wyła mi do ucha, że ZMIERZA W DÓŁ ALE TO NIE SZKODZI, NIE SZKODZI, NIE SZKODZI, NIE SZKODZI, NIE SZKODZI, NIE SZKODZI!? No błagam. "No light..." może jak najbardziej znajdować się pośrodku płytki - więcej nawet - to przecież pieśń o śmierci, może więc powinna stać się punktem kulminacyjnym? Hm? Hm? Hm? A gdzie tam! Na płycie pełni rolę wyciszacza po wybuchowej mieszance dwóch poprzednich utworów. "No light..". Wyciszacza. Jasne.
Sam kawałek jest jednak fenomenalny i to przez wielkie, ogromne F. Bardzo intymny. Wodę tym razem dominuje światło, ostre, przeszywające, wręcz pokutnicze, o ile można tak o świetle powiedzieć. I śmierć. Wszechobecna piękna śmierć. 

A dalej:
"Seven devils", "Heartlines", "Spectrum", "All this and heaven too". Taka kolejność może być, jeżeli by ją wyrwać z całości. "Seven..." bardzo lubię, to ciekawy utwór, tym razem trochę o pieniądzach, trochę o przegniciu, a jeśli o wodzie to tylko święconej :) Z tymi pieniędzmi to może nadinterpretacja, ale jakoś musiałam dorobić sobie obraz do tej gnijącej panny. "Heartlines" to wycieczka prądem rzeki i na wskroś mórz, "Spectrum" aż mieni się od tajemniczych błysków i postaci, "All this..." to przepiękny poemat demitologizujący człowieka, obnażający jego słabość i niewyrażalność najgłębszych uczuć. 

No i pointa:
"Leave my body". Ech. Skoro się uparli, niechaj będzie to pointa. Ani nie zawiesza kompozycji, ani jej ostentacyjnie nie zamyka. Po prostu jest. I mimo, że to kolejny dobry kawałek, to znów zawieszony został w niewłaściwym miejscu czasoprzestrzeni. To nie jest prawdziwe podsumowanie wszystkich wodnych myśli Flo


Reasumując: Płytka ma ode mnie mocne 7/10, za niektóre kawałki dałabym się pokroić, odstręcza mnie tylko jeden. Nie rozumiem jednak czym naćpał się ktoś, kto składał ją do kupy. Jeżeli była to sama Flo... nie, to niemożliwe. :) Słucha się średniawo w kolejności proponowanej, ale jeżeli samemu się wszystko poprzekłada, można doświadczyć niezwykłego słuchowego doznania. 

Ale i tak jestem zdenerwowana tą KUPĄ!

Adnotacja na zakończenie: NIE MAM ZIELONEGO POJĘCIA O TEORII MUZYKI I INNYCH BZDETACH, WSZYSTKO CO TU PISZĘ, TO PRZEMYŚLENIA LAIKA I FANA, NIC WIĘCEJ, TAKIE ZWYKŁE RYPCIUM-PYPCIUM. NIE JESTEM ZNAWCĄ, ANI NAWET PASJONATEM TEMATU I NIE CHCĘ NIM BYĆ - PISZĘ TYLKO O TYM JAK MUZYKĘ ODBIERAM. KONIEC. :)

pozdrawiam ciepło!

poniedziałek, 18 lutego 2013

I'll take your wallet to my local blockbuster

ci, którzy mieli szczęście nigdy nie stracić portfela mogą poniższego wpisu nie zrozumieć, tym niemniej zawsze zapraszam do lektury siebie, a co

To przerażające uczucie: pakujesz się z rańca do szkoły, wpychasz z uporem do torby rzeczy, które w gruncie rzeczy nie będą ci potrzebne, ale kto by zwracał na to uwagę o szóstej czterdzieści. Po ubiciu wszystkiego na jednolitą papkę zanurzasz dłoń w utworzonej sięprzezsiebie niestałej substancji i zaczynasz wykonywać niejednoznaczne ruchy dłonią. Ruchy wyrażające pospolitą chęć dotknięcia portfela. Ruchy, które spełzają na wytwornie potwornym niczym. I co? I soczyste gówno! Cudowne życie w dużym mieście to jedno, ryzyko potencjalnej kradzieży w tramwaju to drugie!
Nie ma trzeciego. Nic nie ma.

I wiecie co, niedługo minie tydzień od tego felernego zdarzenia, a mnie nadal jest tak pieruńsko przykro. Pal sześć pieniądze - miałam aż dychę, może parę groszy więcej. Nawet ten portfel jako materię skórzano-płócienno-kwiatkowaną jakoś przeboleję, pomimo, iż była mi sprezentowana (i tak wymieniłabym prędzej czy później na nowy, tak jak zmienia się zużyty sprzęt RTV). Sprezentowanej materii zawsze jakoś bardziej żal niż tej niesprezentowanej, a więc sobiekupnej. Sobiekupstwo jest fajne, ale prowadzi do wypaczeń osobowości i zaniku pokory, o czym na co dzień przekonują mnie ludzie z prywatnej szkoły, do której mam nieszczęście uczęszczać (NIGDY NIE WYBIERAJCIE PRYWATNYCH SZKÓŁ, NIGDY!).
Cofnijmy się do przestrzeni przeddygresyjnej - nie płaczę za Mieszkiem, ni za portfelikiem cokolwiek pięknym - a za toną wspomnień, które w nim ścisnęłam.

Ya no tengo:

  • kolekcjonerskich kart MLP. Nie było ich dużo, adekwatnie do tendencji spadkowych w moim budżecie, ale dwie z nich dostałam na osiemnaste urodziny. I co z tego, że obiektywnie rzecz ujmując były chujowe, bo HASBRO to firma nastawiona na zyski i robi najbardziej chujowe z najbardziej chujowych zabawek na świecie - miałam cztery karty kolekcjonerskie za kuce, które nie są łatwo dostępne w Polszy, w tym dwie przypominające mi osiemnaste urodziny. Miałam. Czas przeszły i niestety dokonany.
  • kart rabatowych do SIXa i Yves Rocher. Dobra, tego to mi akurat nie jest specjalnie żal. Nie, żebym była antymaterialistką... lubię pieniądze, bo lubię patrzeć jak inni dostają ode mnie fajowe rzeczy. Szczerze, pod tym względem mogłabym być hipisem - konsumpcja? Nie, dziękuję.
  • mojego ukochanego różańca, którego dostałam tuż przed pierwszym wyjazdem na narty wiele lat temu. Towarzyszył mi podczas pierwszej prawdziwej podróży za granicę (to znaczy nie do sąsiadów i z powrotem, ale tak na serio, aż do Chorwacji, łaaaaaał), kiedy bardzo się bałam być tak daleko od domu, kiedy przerażali mnie wszyscy obcy ludzie i obca kultura, kiedy auto stawało na środku polnej drogi w środku nocy w Słowenii, a my nie wiedzieliśmy co robić. Zawsze modliłam się na tym różańcu i serce mam niesamowicie popękane wiedząc, że nigdy go nie odzyskam.
  • ważnej pamiątki po mojej wizycie w Warszawie po katastrofie w Smoleńsku w 2010 roku. Załamana, zapłakana, pojechałam pod Pałac Prezydencki i kupiłam tam małą, plastikową przypinkę w kolorach polskiej flagi z dodaną czarną wstążką. Chciałam ten symboliczny drobiazg mieć zawsze przy sobie, jako wyraz mojej lojalności wobec ś.p. Prezydenta i jego ś.p. Małżonki, wobec Polski i moich własnych przekonań. 
  • mnóstwa biletów z koncertów, na których bywałam w ciągu ostatnich kilku lat - najbardziej będę tęskniła za wejściówką na Voo Voo w lipcu 2011. To był jeden z najcudowniejszych muzycznych wieczorów mojego życia. 
  • całego pliku rachunków, które przypominały mi o wizytach w kawiarniach. Najważniejszy z nich pochodził z moich osiemnastych urodzin, był wytarty, a zsumowana kwota odbijała się do mnie swym absurdem z bibułowatego papieru. 

Oprócz tego nie mam dowodu, karty PEKA (poznańska ejakaśtam karta aglomeracyjna czy coś w ten deseń) i legitymacji, ale nawet to mnie nie załamuje - nóżki mam, to do urzędasów pójdę i mi dowód zrobią. A moje rachunki mi oddadzą? Różaniec znajdą? Przypinkę zrekonstruują? Niby małe rzeczy, naprawdę malutkie, razem warte może trzy złote...  a mi serio łzy się cisną do oczu. 

Mogłabym mieć większe problemy? Zapewniam, że mam.
Właśnie przeczytałeś wpis o tym, że jakaś idiotka trzymała w portfelu tak faszystowskie narzędzia jak różaniec i plakietka wyrażająca żałobę po Kaczyńskim? No, tak jakoś wyszło.

I serio, mam kurewsko ważny apel: nie kradnijcie. Błagam.

O, a tu macie spóźnioną, walentynkową miłość <3



P.S Nie daję rady grać w Slendera. Już próbowałam na tysiąc sposobów i kurka nie mogę!






niedziela, 10 lutego 2013

the list of most inspiring inspirations by Perp - part I

Często o nich myślę, ale rzadko w stanie pełnej tego świadomości - ludzie, miejsca, wydarzenia, wszystko to, co wywarło na mnie na tyle istotny wpływ, by móc rzec - zainspirowało mnie. Jeżeli wpadło Wam do głowy pytanie w jakiej dziedzinie miałabym czuć się w ten sposób natchniona, spieszę z odpowiedzią, choć nie jest ona prosta do skonstruowania. Pues bien, sprawy mają się tak, że Bóg dał mi nie tyle wiele różnych talentów, co ogromny zapał, by się realizować, wciąż szukać, próbować, działać i pracować. Generalnie zwykłam o sobie mówić jako o pisarce, ale tajemnica sięga głębiej. Jestem też wieloletnim samoukiem w dziedzinie śpiewu (sopran liryczny, choć może gdybym miała nauczyciela to bym i koloratury wyrabiała), zapalonym lingwistą, szurniętym tolkienologiem-amatorem, czasem chwytam za aparat, czasem za gitarę, babram się w grafice komputerowej, montażu filmów. I wcale nie twierdzę, że którąś z tych rzeczy robię dobrze (bien, bien, poza pisaniem oczywiście). Robię je, by mieć zawsze pod ręką dobry oręż przeciwko rutynie i mojej chorobie, która niezagłuszona czynnym trybem życia, byłaby w stanie zaprowadzić mnie pod bramę świętego Piotra.

Pues:
5 cosas que me inspiran lo más 
(kolejność według tego, co mi pierwsze wpadło do głowy)

1. Регина Спектор (regina spektor)


Reginę poznałam w roku 2008, czyli dość późno, bo owa uroczo prezentująca się panienka była aktywna artystycznie już w latach dziewięćdziesiątych (choć wtedy słyszały o niej pojedyncze kluby w Nowym Jorku i kilkunastu gejów w tych klubach przebywających). Kim jest ta kobieta? To rosyjska żydówka, mieszkająca na stałe w NY, związana ze sceną anti-folkową i przemawiająca silnym nowojorskim akcentem.
Oczarowała mnie narnijską przyśpiewką "The Call" i płytką "The soviet kitsch"... a potem tak jakoś się potoczyło, że wywróciła mi wszystko do góry nogami.
Inspiruje mnie pod wieloma względami i, co może się wydać zaskakujące, najmniej pod tym muzycznym. Nie mogę czerpać natchnienia z jej dorobku choćby dlatego, że mamy inne skale i barwy głosu, ona używa innych technik, jest lepiej wykształcona w zakresie słuchu i komponowania, no i kurde... ja nie napisałabym piosenki o dwóch mięsnych rolmopsach tańczących kankana w szklanej kuli. Niemniej jednak, to właśnie po odsłuchaniu pierwszych demówek Reginki zdecydowałam się spróbować własnych sił w komponowaniu i pisaniu tekstów. Patrząc na jej urzekająco swojski, a zarazem kosmicznie kobiecy wizerunek sceniczny czuję w sobie potężną falę dobrej energii. Właśnie tak ja chciałabym wyglądać przed publiką i kraść jej emocje. 
Zresztą,  w ogóle mogłabym wyglądać jak Regi. Żydowski nosek, kręcone włosy, szeroki uśmiech, alabastrowa cera - nie ukrywam, że na co dzień dokładam wszelkich starań, by poczuć się do niej podobną chociaż troszeczkę. Ciup-ciup. Jedna czwarta ciuchów  w mojej szafie nosi tytuł "Tak ubrałaby się Spektor.".
Ponadto, kobita zwala mnie z nóg swoją upartością w dążeniu do celu - będąc w moim wieku postanowiła, że zejdzie do podziemia grać swoja muzykę, gdzie pozostała dłuuuuugo niezauważona przez szersza publikę. I krok po kroku zaliczała kolejne sukcesy: demówki pozamieniały się w płyty, słaba wytwórnia w niezależną firmę, samotne nagrywanie we współpracę z rewelacyjnymi muzykami z całego świata. Gdyby to było moje życie, czułabym się królową galaktyki. 

2. Filmy animowane/fantastyczne/dla dzieci


           























Uwielbiam chodzić do kina, jednak w szczególności właśnie takie produkcje mnie przyciągają. Powodów jest kilka. Po pierwsze, nic mnie tak nie nakręca do kreatywnego tworzenia jak oderwanie się od rzeczywistości i bezwładne zawieszenie się w fantastycznym alter wymiarze. Fakt, że wzmaga to tęsknotę za światem, który istnieje jedynie w wyobrażeniach (być może po drugiej stronie życia (: ) a do którego należy się całym sercem i duszą - ale podpisuję się pod dewizą Herlinga-Grudzińskiego, który był zdania, że w każdej sytuacji należy zachować swoją pełną świadomość, bo życie bez takiej tęsknoty byłoby nic niewarte. 
Piękne wizualnie, przesiąknięte baśniowością produkcje stanowią również pożywkę dla mojego mózgu pisarza, nastawionego przecież na wyłapywanie wszystkiego, co warto by było uwiecznić piórem (czy tam laptopem i Wordem). Uplastyczniają moją wyobraźnię, dokarmiają wenę, uruchamiają twórcze procesy myślowe. Przy okazji zaś zwracają uwagę na to, jakich rozwiązań unikać ze względu na ich naiwność, a jakich być może spróbować pod własnym długopisem, bo wydają się obiecujące. 

3. Muzyka filmowa







Tego chyba nie trzeba tłumaczyć :) Czasami obraz okazuje się być niewystarczającym, albo wręcz przeciwnie - przytłaczającym bodźcem. Wtedy zakładam słuchawki lub uruchamiam wieżę stereo (strzeżcie się sąsiedzi, nie znam czegoś takiego jak "za głośna muzyka") i zamykam się na wszystko inne, by móc dać ponieść się dźwiękom poza granice empirycznego poznania. 
Panowie na górze to Hans Zimmer, Harry Gregson-Williams, Howard Shore, Thomas Newman oraz Alan Silvestri. 

4. Fluo kolory



Dziwne? Być może, ale każdy kto Perpuś zna, nie umie wyobrazić jej sobie bez jej ukochanych fluorescencyjnych zestawów :) Sama nie wiem co mnie tak zachwyca w tej oczojebności, bo przecież dobrze czuję się także w pastelach, czerniach, przydymionych barwach, kwiecistych wzorach i takich tam duperelach. Nawet w glanach. A tu coś takiego! Może to odzwierciedlenie moich pokręconych i nieskładnych procesów myślowych, może w ten sposób wychodzi mi bokiem moja skrajna spontaniczność. W każdym razie przeglądanie stylizacji z elementami fluo nakręca mnie pozytywnie, pobudza, ożywia wyobraźnię wzrokową, uczy lepiej zestawiać barwy, a przy tym daje wiele radości (w końcu, kurde blaszka, jestem kobietą!). Kiedy mam wenę nie ma dla mnie zbyt odważnego połączenia - jestem gotowa na wszystko! :)

5. Kobiecość
                

Czy to rozumiana poprzez psychikę czy fizyczność - KOBIECOŚĆ JEST ZAJEBISTA. Ustalmy jedno: zdecydowanie wolę facetów, ale bycie kobietą jest cudowne. Żyjemy w czasach szerzącego się unisexu, faceci się malują, kobitki chodzą w męskich ciuchach, srają o równouprawnienie (zagłada feministkom!). STOP THIS MADNESS! Facet ma pozostać facetem, to jedno. A KOBITKA MA POZOSTAĆ KOBITKĄ! Ma być piękna, wykształcona, zaradna, opiekuńcza. Powinna być uzupełnieniem mężczyzny, nie jego marnym substytutem! Gruba, chuda, wysoka, niska - ma być JEDNOZNACZNĄ KOBIETĄ pod względem PSYCHICZNYM i SEKSUALNYM. 
Rzygam feministycznymi hasłami, rzygam równouprawnieniem, rzygam tabloidami, które mówią, że musisz schudnąć tyle i tyle, powiększyć biust tyle i tyle, nosić modne ciuchy, masturbować się sześć razy dziennie, zamawiać własnemu facetowi dziwki i kurwa nie wiem co jeszcze. Kobiecość broni się sama, to jest jej główną siłą. Każda z nas sama musi zadecydować w jakiej skórze czuje się najlepiej, szanować własny intelekt i cielesność (nie tylko seksualną).

Kobiety, jesteście piękne. Piękno to pramatka sztuki. Inspirujecie delikatnością, ale także zmiennością nastrojów, fochami z przytupem, plotuchami, wysokimi obcasami. 

Indywidualności płciowej mówimy TAK.



Kurwa, rozpisałam się. Dziś bez puenty, bo muszę umyć kłaczory. Śmierdzą chlorem. 

niedziela, 3 lutego 2013

life in style of winter sale

Źle ostatnio ze mną. Prawdopodobnie będę musiała zacząć przyjmować zwiększoną dawkę leku i wcale się nie cieszę z tego powodu. Może rzeczywiście lubię narzekać, ale niech podniesie rękę ten, kto chciałby, aby jego funkcjonowanie zależało od małej białej pigułki. Zresztą, narzekanie to tylko jeden z wielu symptomów choroby, na którą te przebrzydłe dragi mają działać.

Mija rok, od kiedy zaczęłam leczyć swoją "depresję ze stanami nerwicowymi o podłożu hipochondrycznym", czyli najbardziej egoistyczne świństwo jakie istnieje. Poprawa, którą odczuwałam kilka miesięcy temu ustąpiła potężnemu rozczarowaniu samą sobą. Tyle tylko, że teraz chce mi się żyć. Tak bardzo, że chyba wkrótce wsiądę na rower. Robię tak już od lat zawsze wtedy, kiedy mi naprawdę chujowo i niedobrze.

Ninka za daleko.

Zbieram się na szufelkę, jakoś to będzie. I tak na moim kwitku będą widniały mało empatyczne słowa współbratymców - "Ta to zawsze marudzi". I dobrze, ktoś na tym świecie musi.

A teraz koniec zawodzenia i dupozawracania. Opowiem coś wesołego!
Heh, no więc to było tak: wyfrunęłam w piątek ze szkoły, pobiegłam na miasto uprzednią wyrżnąwszy się w kałużę błota i w sercu miałam nadzieję, że przeceny w Stradivariusie nie dobiegły końca. No skubane nie dobiegły, ale oprócz mnie pomyślało tak wiele kobitek i kupiły wszystko, co było dobre na moją dupę. Kurwa, polowałam na asymetryczną spódnicę przez miesiące, żeby spotkać się z odmową losu? Perp ma szczęście, bo głupi je mają - głabnęłam ostatni egzemplarz. Czarny. Za 39,99! Dobry Boże, nareszcie.

(po powrocie do domu okazało się, nie nie mam jej z czym zestawić)

Przeceny, przeceny wszędzie! Człowiek łeb traci, a dla takiego plebsa jak ja to jedyna szansa, by się na serio obłowić! No więc kupiłam wędkę i poszłam do sklepu z gatunku tych, gdzie przed przeceną bluzka kosztuje mało, a po przecenie zajebiście śmiesznie malutko (plusy życia w dużym mieście - od burżujskich butików, przez sieciówki, supermarkety, second handy aż do lumpeksów - mamy wszystko, o każdej porze dnia, a czasem nawet nocy). Haha, a teraz najśmieszniejsza część: kupiłam wyjebananą bluzkę z kołnierzykiem, ćwiekami i baskinką. W dyskoncie. Bo żadna sieciówka nie oferowała podobnej. Haha!

Gdzie jest Ninka podczas tych wszystkich przecen ja się pytam?

W ogóle nie wiem o co mi chodzi. Ja chcę tylko studiować japonistykę. I miec sprawne łącze internetowe. Chcę żyć. I chcę wierzyć.

O, a to ja i moje Bieszczady.
Wiele bym dała, by tam teraz być.


czwartek, 24 stycznia 2013

make a good sim and fall in love with him

Dziś dowiedziałam się, że można posiąść wiedzę o modelingu (tej dzikiej sferze świata, gdzie człowiek oceniany jest po długości wykałaczek niegdyś będących nogami i zmuszany jest do noszenia czegoś, co nikt inny na siebie nie wciśnie). No kurwa, wobec tego nie idę na studia, przecież tylko dzięki drogim ubraniom możemy uratować chore dzieci, uchodźców, upadającą gospodarkę, alkoholików, cokolwiekholików i nasze dusze! Od dziś mym marzeniem jest, by wszyscy chorzy na raka dostawali sweterki moszino, ciężko pracujący naukowcy obdarowani zostali najnowszymi modelami torebek dolczegabany i w ogóle wiecie co, skoro to już jest takie cudowne, to to zamiast pensji niech wszystkim wypłacane będą metki djora. Wszystko będzie na kartki! NA KARTKI! Jak w peerelu!
Zaraz, moment... Mój zapał okazał się nieuzasadniony. Dzisiaj też mamy kartki, tylko że dodrukowują na nich twarze królów z zamierzchłych, och jakże zamierzchłych czasów!

Tsss, ale czy ja o tym? Nie, miało być o modelkach. Albo o Django. Django nie był modelką, on się nimi żywił. Zżerał je na surowo.

Surowość to chyba jedno z lepszych określeń najnowszej produkcji Quentina Tarantino jakie przychodzi mi do głowy. Z jednej strony facet dorasta, a więc nabywa doświadczenia, próbuje się w różnych estetykach... a tu proszę! Taki ładny powrót do przerostu dialogu nad brakiem logiki pomiędzy fabułami. Zresztą, tym razem nie ma żadnych fabuł nazwanych rozdziałami jak w innych znanych nam filmach Quentinka (to się zdrabnia jakoś ładniej?). Jest naprawdę spójnie.
Na tym jednak wszelkie zaskoczenia odnoście tego dzieła się kończą. Mamy charakterne charaktery, absolutnie urzekającą grę aktorską, wybitną ścieżkę dźwiękową, finał pełen soku pomidorowego (ogółem dużo soku pomidorowego) i rozbrajającą pointę. Do kina marsz!

No, chyba, że ktoś woli lać łezki nad "Niemożliwym" albo zapaść w sen zimowy na "Atlasie Chmur"... ach, Bogu dzięki nie ma już tego w kinach, gomenasai!

Ninka natomiast od godziny męczy się nad stworzeniem Sima idealnego. Dobrze jej idzie. <3

Iść to bym nawet gdzieś poszła, a jakże, do łazienki najchętniej.


Patrzcie, patrzcie, to ja i Ninka! by hrabina Czarska (taki tam geniusz)

mata ne

niedziela, 13 stycznia 2013

i lost my holy spirit

Hola chicos, właśnie tak się milutko złożyło, że przed sekundką wróciłam ze studniówki. Trochę się działo. Więc może zacznę od początku.

Początek był taki, że Perpetty w ogóle postanowiła iść. Po latach złorzeczenia na poziom imprez szkolnych, stwierdziła, że dość już tego obrażania się na cały świat, który wszelkie moje fochy i tak miał zawsze w dupie, zwłaszcza, że każdej skrajnie przekornej i nonkonformistycznej decyzji zazwyczaj po jakimś czasie żałowałam. Zatem postanowione: Perpuś pójdzie, choć nie ma z kim.

Mózg mi nie pracuje, więc streszczę resztę myślosłowokotokotoku:
Było zajebiście, zajebista atmosfera, zajebiste towarzystwo, zajebista zabawa, zajebisty pieczony prosiak, zajebiste grono pedagogiczne, zajebisty catering, zajebisty disk dżokej, zajebisty gangnam style, zajebisty swing. Tylko, że Ducha Świętego zgubiłam. Serio. Dostaliśmy takie małe, słodkie Duszki i oczywiście Perp już swojego nie ma.

Przy okazji ostatecznie przekonałam się, że nikt mnie nie polubi na studiach, albowiem nie czuję się dobrze w klubach. Moje after party trwało aż siedem minut. Może jestem osiemnastoletnią babcią, czy nie wiem kurwa, ale ze mną to jest tak: lubię piwo, lubię gejów, lubię fajne kluby z dobrą muzyką. Nie lubię dyskusji o katolikach (kochani ateiści, dlaczego jesteście żałośni?), nie lubię badziewnej muzyki z radia, nie lubię papierosów, palaczy i miejsc dla nich przeznaczonych. Nie lubię też, kiedy od progu wita się mnie słowami "Cześć katolickie dziecko".
Kolejna rzecz postanowiona: do klubów tylko ze swoim towarzystwem, żadna zbieranina byle kogo, no i kurwa ludzie przestańcie palić! Koniec, amen.

Nananananana, a to parę zdjęć!!! PICTURE TIME EMIT ERUTCIP! 

To ja zaraz po zakończeniu przygotowań - grzywka z "Aniołków Charliego" ;D 
To moje piękne, piękne dziewczęta. Przepraszam za wstępny gnój. 
Stare, Dobre, och jak Dobre! Małżeństwo, czyli Perpuś Lingwistka i Artur Historyk bóg tańca
. JCM Perpetua w chwili spoczynku.

Ekipa w liczbie sześć. Łeeee kurna, to jak z szóstki w pracy!!! A, nie... mamy nadmiar płci pięknej.
Jedno z wielu podwiązkowych zdjęć :) Tradycji stało się zadość.

I własnie tak... jest już pół do piątej rano... ja tam byłam, herbatę piłam, zmarzłam i było fajno.
Serio. Powtórzyłabym. Tylko nie dziś, nie jutro, ani nawet nie za tydzień. Muszę odespać.

Tadaaaam!

sobota, 5 stycznia 2013

one hundred days of questions

Czeka mnie wkrótce sto dni tępego odliczania do najidiotyczniejszego egzaminu życia.

Dwutysięczny trzynasty postarzeje się wtedy na tyle, że wszyscy zdążą zapomnieć o swoich noworocznych postanowieniach, grubasy znowu przytyją, leniwi wystartują w maratonie opierdalania się, a brzydcy wcale nie znajdą nowych życiowych partnerów. Podatki wzrosną o kolejny procent, pojedynczy bilet MPK będzie wart tyle, co torebka Dolce&Gabbana (Gabana? jeden chuj), być może umrzesz, umrą wszyscy, którym dotąd nie chciało się żyć.
I będzie koniec świata, tym razem 31 dnia 13 miesiąca. Może i zresztą na odwrót.

Czy ktoś mi kiedyś wytłumaczy co wylizani po jajach przez kapitalizm ludzie świętują w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia? Smaciorysyny, kurczyjędze ich mać. Żyć nie dają, umierać tym bardziej.

*głosem zabotoksowanego lektora* A teraz optymistyczny przerywnik!
Za tydzień mam studniówkę i szczerze mówiąc - bardzo to fajnie. Zamiast wić się pod pościelą marudząc, że nie zdam matury, leżę sobie spokojnie, z dupką, z noskiem, ze wszystkim wszyściutkim na miejscu i snuję rozmyślania o sukienkach, tzrewiczkach, błyskotkach, fryzurkach, manikiurkach, muzyczce, tańczątku, zabawiątku. I naprawdę jest mi dzięki temu lepiej.

Nawet dla ciekawych spróbuję zaprezentować swój studniówkowy zestaw (na sucho! Na mokro będzie wtedy, jak zachce mi się w te fatałaszki przebierać).
To główna bohaterka, czyli sukienka. Nie jestm może tak wychudzona jak modelka na zdjęciu, ale muszę przyznać, że leży super. W ogóle jest cudowna. Jeszcze rok temu nie odważyłabym się na taką.
W ogóle, wielki Boże, to moja pierwsza mała czarna! 
Specjalnie przemęczyłam się dla niej i przejechałam pół miasta do jedynego u nas Stradivariusa.
To butki. A raczej jeden wielki but. Obcas umiarkowany zważywszy na obecność platformy, całkiem wygodne. I piękne. Na zdjęciu nie widać, ale błyszczą się i mienią, że o rety rety. 
Standardowo, JenniferJennifer z CCC :)

Do tego walnęłam sobie kopertówę z przeceny w Deichmannie (fajna, wiem) i przesłodkie kolczyczki perliczki dzidziuśki luśki kokardeczki z Sixa (a w Claire's widziałam takiego cudownego geja dzisiaj! <3).
Poza tym uzbroiłam się w nieduży, aż wyrazisty wisior, ale nie będę już nikogo katować beznadziejnymi zdjęciami z kamerki.

W ogóle, wiecie co? Normalnie zwykłam gardzić podobnymi imprezkami. Ale paręnaście tygodni temu pomyślałam sobie, że to jest moje kurwa jedno jedyne życie (tak, łącznie z tym nieestetycznym wykrzyknikiem "kurwa"). Narzekałam na wszystko i wszystkich jak rozochocona ameba przez osiemnaście lat, może czas dać sobie z tym spokój i po prostu zacząć się bawić?
I stanęło na tym, że autentycznie cieszę się na ten wystawny bal, który wyniósł (i jeszcze wyniesie) mnie kupę kasy, taką kupę jakiej żadna krowa nie uwaliła. Cieszę się, bo mam naiwną nadzieję niewielu rzeczy żałować. Pierwsza okazja w życiu, by się odstrzelić, kroczyć z uniesioną głową w takt poloneza - to już nie dyskoteka szóstoklasistów czy ordynarne zabawy gimnazjalne. Wszyscy daliśmy wyryć swe mordy na plastikowych kartach dowodzących naszej tożsamości, wszyscy możemy to i owo. I łudzą się, i płaczą ci, którzy chcieliby ugrząźć tam, gdzie zostali pierwotnie rzuceni.

Sratata, kuchnia felek, jak ja dzisiaj ględzę. Sromotyzm.