piątek, 13 września 2013

Anime impressions, act I - DRRR!!

Nudzi mi się w domu, a dostałam nakaz pisania czegokolwiek (;-; pani K., pani mnie dobije!), to sobie poskrobię jakieś recenzje czy coś. W końcu eseje i recenzje to najfajniejsiejsza rzecz pod słońcem, bo dopóki merytorycznie trzymają się kupy, nikt nie jest w stanie ingerować w ich treść, na którą składają się przecież głównie osobiste spostrzeżenia. Nikt nie jest w stanie wyciąć z nich ani jednego słowa. Kurczaczki. Chyba, jak mi z literaturą piękną nie wyjdzie, to będę recenzować. Co? Wsio ryba, recenzji i tak nie bierze się na poważnie. Prawda?

Książków, filmów, gazetów, ludziów opisywać nie będę, bo jasna cholera mnie bierze kiedy wyleję całą gorycz związaną z danym tekstem kultury, a tu mi ktoś nagle z maczugą wyskakuje wrzeszcząc, że co ja w ogóle sobie wyobrażam, że ja nie wiem co tracę, że sama jestem pseudofilozoficznym bełkotem i w ogóle to śmierdzę, prowadzę zapewne nielegalną hodowlę wyzwolonych mielonek i inne takie absurdy. Dlatego stanęło na anime, co uznałam za wybór bezbolesny, bo tego bloga i tak nikt nie będzie czytał, a jeżeli się tak zdarzy, to jest bardziej prawdopodobne, że będzie to osoba, która uważa anime raczej za chińskie bajki niż za szacowną gałąź kinematografii, więc zignoruje cały poniższy tekst. *genialne dziecko*

Sama nie wiem od jakiej serii zacząć, żeby nie było stypy.
Okej, niech będzie gigahicior, który miałam przyjemność oglądać jesienią dwa lata temu.

Durarara!! to twór o tyle specyficzny, że jego pierwowzorem nie był komiks ani gra eroge (czy tylko ja nie rozumiem fenomenu tworzenia serii anime na ich podstawie?) lecz najżywsza, najprawdziwsza książka. Jej autorem jest, swoją drogą nieźle postrzelony, Ryougo Narita, spod pióra którego wyszła równie popularna i pokręcona powieść - Baccano!. Studio Brains-Base położyło łapki na obydwu tych tytułach i obydwa mu się udały, żeby nie powiedzieć "stały się kultowe". Jednak wracając ad rem et ad meritum, Durarara!! jako telewizyjna seria anime ujrzała światło dzienne w roku 2010. Nie mogę więc potwierdzić czy wkroczyła na scenę z wielkim bum, kradnąc na facebooku wszystkie fanpejdże i blokując grafikę w googlach, bo działo się w to w czasach, gdy uważałam anime za tandetne baje. Domyślam się jednak, że hałasu było sporo, bo do dziś słychać głośne echo.

Historia, jaka toczy się w anime (zakładam, że w powieści również), należy do tych, których opowiedzieć się nie da, a konkretniej - opowiadania trzeba się wystrzegać. Czytelnik, bądź też słuchacz mogą bowiem odnieść po prostu wrażenie, iż jest to niepojęta opowiastka dla wariatów, której nie da się ogarnąć na trzeźwo. Jednak gwoli jasności: akcja dzieje się w barwnej dzielnicy Tokio, Ikebukuro, pełnej nieoczywistych typków, takich jak ciemnoskóry sprzedawca sushi nawijający po rosyjsku, jeździec bez głowy śmigający w te i wewte na swoim motorze, wysoki tleniony blondyn w eleganckim ubraniu lubujący się w rzucaniu znakami drogowymi i/lub automatami z napojami, czy też tajemniczy nożownik, zostawiający tu i ówdzie krwawe ślady swojej obecności. Nie można zapomnieć o tym, że spokój (jaki znowu spokój?) mieszkańców burzą również nieustanne walki tutejszych gangów. I tak oto, do tego przesympatycznego miejsca przybywa prowincjusz, Ryuugamine Mikado, zachęcony zresztą wcześniej przez swego przyjaciela, Kidę Masaomiego. Szaloną opowieść czas zacząć.

Shizuo Heiwajima, świr naczelny
Tak jak w Baccano!, na linearność czasu nie ma co liczyć. Wydarzeń zdaje się nie łączyć klasyczny ciąg przyczyna-skutek, a nowi bohaterowie wyskakują co chwila jak hobbici z pola kukurydzy. Jest to oczywiście bałagan kontrolowany, wymagający od widza skupienia się na szczegółach i przyzwoitej pamięci. Co się natomiast tyczy postaci - spektrum jest szerokie, kolorowe i zachęcające do bliższego poznania. Nie ma tutaj nikogo bez charakteru, kogoś, kto miał być tylko pobocznym zapychadłem. Można tych wariatów nie lubić, ale nie da się o nich zapomnieć. Jak już tutaj jesteśmy, to przywołam chętnie swoich osobistych faworytów, którymi są Celty Sturluson i Shizuo Heiwajima. O ile ta pierwsza wydała mi się po prostu świetnie skonstruowaną żeńską postacią, o tyle ten drugi pozostaje w mej pamięci jako wybitny świrus, persona tak nietuzinkowa, dziwaczna i absurdalna, że w mgnieniu oka zdobyła moje dzikie uwielbienie moją sympatię.

To, za co kochało się Baccano! - niezwykła wielowątkowość - w Durarara!! przybrało jeszcze na sile. Śledząc perypetie całej gromady dziwolągów z Ikebukuro dostaniemy wszystko co możliwe: kryminalne intrygi, momenty rodem z thrillerów, szkolną obyczajówkę, kino gangsterskie, groteskę, a nawet odniesienia do starożytnych wierzeń i legend. Wszystko biegnie gładko swoim torem i nikt sobie nawzajem nie przeszkadza - oczywiście do czasu. 

proszę, jakie ładne buzie :)
Właśnie się spostrzegłam, że wciąż odnoszę się do Baccano!. Nic nie dzieje się przypadkiem - w końcu obydwie historie mają tego samego ojca i, odnośnie anime, tę samą stajnię. Brains-Base wykonało robotę dobrą i całkiem solidną. Co prawda w Durarara!! postępu graficznego szczególnie nie widać, jednak mimo pewnych niedociągnięć (widocznych zwłaszcza przy bardziej dynamicznych sekwencjach) nie jest to animacyjny koszmarek (dla miłośników koszmarków - Pandora Hearts). Postaci zaprojektowane są... ładnie. I jest to spory komplement. Każdy ma swój własny, indywidualny zbiór cech zewnętrznych, przedstawionych zresztą w bardzo estetyczny sposób. Przy okazji przyznaję, że ja ogólnie lubię kreskę tego studia (tu odsyłam nie tylko do Baccano!, ale także do fenomenalnego Natsume Yuujinchou) - takie przesympatyczne buzie, ładne oczy, proste ubrania i miła dla oka paleta barw.

Muzyka. Kolejny as w rękawie twórców. Za OSTem stoi niejaki Yoshimori Makoto - a właściwie nie taki niejaki, bo znany i z Baccano! i z całej serii o Natsume. Jego kompozycje dla Durarara!! to absolutny majstersztyk. Jak na taką serię przystało, jest to misz masz wielu gatunków, wielu instrumentów, dynamika i charakter utworów są nieraz tak zróżnicowane, że słuchając ich bez znajomości anime trudno by było uwierzyć, że wszystkie pochodzą z jednej serii. Openingi i endingi to trochę inna historia, szał poczułam dopiero przy drugim openingu - "Complication". Tyle, że ja generalnie rzadko czuję szał przy japońskiej muzyce popularnej/rockowej/jak zwał tak zwał, oni i tak są dziwaczni. 

Reasumując (tak, wreszcie!) anime na solidna ósemkę zasługuje (w skali 1-10), jednak co tu dużo gadać, koniec końców oceniłam je na pełną dziesiątkę i nadal się tej oceny trzymam. Owszem, widziałam już kilka lepszych, ale tu nie chodzi o relatywne relacje między poszczególnymi seriami. Durarara!! zaczarowało mnie przede wszystkim panteonem najcudaczniejszych, ale i najbardziej sympatycznych postaci, jakie mogłam oglądać. Intryga również mnie porwała, a rozwiązania kolejnych zagadek zaskakiwały. Co najważniejsze w tym wszystkim - bawiłam się doskonale i z miłą chęcią będę tę zabawę powtarzać. 

A teraz pozwolę sobie na to, o czym marzę, bym mogła robić to na portalu tanuki, czyli na oceny cząstkowe:
Muzyka: 9/10 [must have w płytotece]
Postaci: 10/10
Fabuła: 9/10 [a co mi tam]
Grafika: 7/10 
Ogólnie: 10/10 [tak, postaci u mnie zawsze przeważają w dokonaniu oceny ogólnej]

Post scriptum: zawsze myślałam, że "durarara" to jakaś onomatopeja, albo nawiązanie do dullahana, a tu niespodzianka! Autor sam dumnie zaznaczył, że ten tytuł znaczy dokładnie tyle... co nic. :) 


Adios!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz